Zdjęcie
Maisons-Laffitte, Dom Kultury - widok z lotu ptaka od południowego wschodu. / Sygn. FIL00951
© INSTYTUT LITERACKI

Adresy Jerzego Giedroycia


MAREK ŻEBROWSKI


Życiorys Jerzego Giedroycia tym się różni od życiorysów większości z nas, że Redaktor rzadko mógł sobie swoje adresy wybierać – i że nie miewał możliwości powrotu.

Mińsk
Ojciec pani Franciszki Giedroyciowej, Franciszek Starzycki, był w początkach ubiegłego stulecia osobą dość znaną w polskim środowisku Mińska. Działacz społeczny i samorządowy, właściciel domu ze sporym ogrodem. Czy u niego mieszkali młodzi małżonkowie, gdy urodził się Jerzy?
Poszukiwania tropów, które wskazywałyby, że posiadali oni lub wynajmowali gdzieś samodzielne mieszkanie, nie przynoszą na razie efektu. Nie ma też śladu, by Ignacy Giedroyc, pracownik jednej z dziesięciu istniejących wówczas w mieście aptek, korzystał z przywileju służbowego mieszkania. Choć po latach Redaktor nie wspominał rodzinnego domu szczegółowo, z dużą dozą pewności można założyć, że był on dla niego nie tylko adresem, wpisanym w dokument, nie tylko miejscem, do którego wraca się późnym wieczorem, by przespać się kilka godzin przed nadejściem kolejnego poranka, ale – właśnie „domem” z prawdziwego zdarzenia. To tam poznawał świat i tam tłumaczono mu reguły w nim panujące, tam poznawał pierwszych kolegów i tam wyjmował z ojcowskiej biblioteczki pierwsze, wcale nie dla niego przeznaczone, książki.

Moskwa
W 1916 roku dziesięcioletni Jerzy wysłany został do Moskwy, do szkoły Komitetu Polskiego. I znów pytanie, gdzie dokładnie wówczas mieszkał, pozostaje bez odpowiedzi. Przy szkole, do której chodził, działało kilka stancji dla uczniów. Wszystkie znajdowały się w samym centrum „starej stolicy”, wszystkie umożliwiały pełne przeżywanie historii, która działa się wówczas niemal na każdej ulicy czy placu.
W Moskwie zresztą Giedroyc nie pomieszkał zbyt długo – po rewolucji lutowej, przed normalnym terminem, szkoła została rozwiązana. Ze świadectwem w kieszeni wybrał się do Petersburga, gdzie miał zamiar spotkać jednego ze swych krewnych. Zamiar się nie powiódł, więc już jesienią tego samego roku był znów w Mińsku, gdzie posłano go do prowadzonego przez Polską Macierz Szkolną gimnazjum pod kierownictwem prof. Mariana Massoniusa. Ta letnia wędrówka przez zrewolucjonizowaną Rosję to pierwszy w życiu Jerzego Giedroycia okres, w którym nie miał on stałego miejsca zamieszkania, a raczej krótkotrwałe „miejsca postoju”. Pierwszy, lecz nie ostatni.

Warszawa
Stolica odrodzonej Polski nie była, rzecz jasna, miastem bardziej od Mińska prowincjonalnym. A że się takim w pierwszej chwili Jerzemu Giedroyciowi wydała? Trudno się dziwić jego niechęci, zważywszy, że dla niego – dwunastoletniego wówczas – był to naprawdę trudny okres. Oddalony od znanych mu miejsc i pozbawiony przyjaciół, w obcym mieście, w którym obcy ludzie mówili obcym akcentem... Nakładały się na to jeszcze problemy finansowe – dopóki po kilku miesiącach pan Ignacy nie dostał posady w szpitalu Świętego Łazarza, Giedroyciowie mieszkali kątem u rodziny, w kamienicy przy Marszałkowskiej. Po samotnym "rosyjskim" okresie, był to znowu czas, który z pewnością sprzyjał przedwczesnemu dorastaniu i tak nad wiek poważnego już chłopca.
Szpital Św. Łazarza mieścił się na ulicy Książęcej pod numerem 2, niedaleko placu Trzech Krzyży i stojącego w jego centrum kościoła św. Aleksandra, w którym dwanaście lat później Jerzy Giedroyc weźmie ślub z Tatianą Szwecow. Dla rodziny Giedroyciów nowa posada pana Ignacego z pewnością była wybawieniem, nawet jeśli nie była rewelacyjnie płatna – szpital był duży, więc dla nowego kierownika apteki bez trudu znalazło się służbowe mieszkanie. Przez dwanaście następnych lat mieszkali tam państwo Ignacowie razem z trzema synami, z których każdy miał osobny pokój. W warunkach lokalowych Warszawy tego okresu, osiągnięcie takiego stanu po ledwie kilku miesiącach starań oznaczało doprawdy szczery uśmiech Fortuny.
„Książęca 2 m. 2” – to może ostatni adres Jerzego Giedroycia, który w pełni zasługiwał na miano domu. Naturalnie, z biegiem lat wracał wieczorami coraz później, ale wciąż jeszcze prowadził tam z ojcem dyskusje o polityce – w tym o redagowanych przez siebie pismach – a w niedziele zasiadał z rodzicami i braćmi w pokoju stołowym do obiadu.
Niewątpliwie stworzenie własnego domu było jedną z najczęstszych myśli Jerzego i Tatiany Giedroyciów, gdy po ślubie w 1931 roku przez jakiś czas musieli zamieszkać w jego pokoju na Książęcej. Mieszkanie u rodziców rzadko sprzyja szczęściu młodych małżonków, toteż trudno się dziwić, że Jerzy postanowił po raz pierwszy w życiu – i chyba ostatni – wykorzystać swą, istotną już, pozycję w życiu publicznym do celów zupełnie prywatnych. Udało mu się wynająć mieszkanie w jednej z najbardziej wówczas słynnych, nowo powstałych kamienic, położonej przy ulicy Brzozowej pod numerem 4 (nie 12, jak wspominał później w „Autobiografii na cztery ręce”). Rozmach architektoniczny kamienicy, wybudowanej przez PKO na potrzeby jej pracowników, wywoływał wiele kontrowersji wśród architektów i dziennikarzy, którzy czasami oskarżali ją wręcz o „przyćmiewanie” swym blaskiem położonego nieopodal Zamku Królewskiego. Czynsz za 90-metrowe mieszkanie płacił Jerzy Giedroyc, jak się zdaje, stosunkowo niewysoki, choć z pewnością stanowiący poważne obciążenie dla urzędniczego portfela.
Jednak szansa na stworzenie własnego domu zniknęła wraz z rozpadem małżeństwa. Zapewne niemały na to wpływ miał fakt, że więcej czasu, niż u boku żony na Brzozowej, Giedroyc spędzał w redakcji przy ul. Długiej – a przecież redaktorem był tylko po godzinach urzędowania w ministerstwie! Czy po rozstaniu z Tatianą Jerzy był w owym wielkim, wygodnym apartamencie szczęśliwy? Można wątpić. Naturalnie, mieszkanie było już od dawna urządzone i wypieszczone, pełne książek, bibelotów i obrazów, ale też – wspomnień.

Bukareszt
Po trzech latach samotnego życia, we wrześniu 1939 roku, Jerzy Giedroyc znów spotkał na swej drodze – w tym wypadku, drodze do Rumunii – Tatianę. Gdy razem dotarli do Bukaresztu, jego przyjaciel i były szef Roger Raczyński, ambasador RP w Rumunii, zaproponował mu pracę w charakterze swego prywatnego sekretarza. Relacje między małżonkami w tym okresie, a tym bardziej rola, jaką spełniał w Bukareszcie Jerzy Giedroyc, to tematy na odrębne opowieści – faktem jest, że znów zamieszkali wspólnie. A razem z nimi – Henryk, młodszy brat Jerzego, którego ten wywiózł ze sobą z Warszawy.
Wprowadzili się we trójkę do niewielkiego, wynajętego mieszkania przy ulicy Constantin Nacu 6. Mieszkali tam rok, aż do gwałtownego trzęsienia ziemi, które nawiedziło stolicę Rumunii w nocy 10 listopada 1940 roku. „Bukareszt robi wrażenie Pompei. Widok jest zupełnie makabryczny – pisał 16 listopada Giedroyc do Raczyńskiego, który w międzyczasie musiał Rumunię opuścić, wraz z całą ewakuowaną ambasadą. – (...) Myśmy to dosyć nieprzyjemnie przeżyli na swoim czwartym piętrze. Musieliśmy zresztą natychmiast dom opuścić z powodu zagrożenia. Dobrze, że te nieliczne rzeczy nie zaginęły”. Pod naciskiem Tatiany, która nie chciała ryzykować kolejnego trzęsienia ziemi w wysokiej kamienicy, Giedroyciowie przenieśli się do małego domku przy Mogos Vornicul 3.

Życie pod namiotami
Po czterech miesiącach zagrożonego Giedroycia – który z braku innego miejsca nie tylko „urzędował”, ale i prowadził polską politykę w kawiarniach czy hotelowych hallach (m.in. w Athenee Palace) – Anglicy ewakuowali z rodziną do Stambułu. Kilka tygodni później trafił stamtąd do Hajfy, gdzie wstąpił do Samodzielnej Brygady Strzelców Karpackich. Na Bliskim Wschodzie spędził trzy lata. Z błyskiem w oku wspominał później słoneczną plażę w Tobruku – gdzie prowadził sklepik NAAFI, rodzaj żołnierskiej kantyny – czy spokojny klasztor w Mosulu... I namioty. Pod namiotem poznał Zofię Hertz, która akurat weszła do płóciennego „biura” Józefa Czapskiego po wypowiedzeniu sakramentalnego „puk, puk!”.

Baranki z via Mazzini
Kolejne wojenne „miejsca postoju”, wraz z powrotem do Europy, stawały się coraz bardziej „cywilizowane”. Zesłany do Centrum Wyszkolenia Broni Pancernej w Galipoli na południu Włoch, Giedroyc pisał w lutym 1945 roku do Zofii Hertz: „Wieczory i noce (...) jeszcze zimne, co odczuwam dotkliwie, jako że w moim pokoju jest wybita szyba. Mam wspaniały pokój na via Mazzini ze sklepowym wejściem wprost z ulicy, oszklonym (w nim właśnie nie ma szyby) tak, że się jest na widoku całej ulicy, chyba że się zamknie okiennice, a wtedy jest ciemno. Światło bowiem oficjalnie jest wyłączane dwa razy na tydzień, a w praktyce znacznie częściej. W pokoju są dwa wspaniałe łóżka, niesłychanie skrzypiące. Łagodne perswazje, by gospodarze jedno sobie zabrali, nie pomagają. Istnieje w nim jeszcze wspaniała szafa z lustrem, kulawe biurko, drewniana kanapka i trzy dosyć obskurne krzesła. Jeśli do tego doda Pani »landschaft« rozmiarów 2x3 metry, przedstawiający niesłychanie realistycznie Wezuwiusz, trzy równie artystyczne, jakkolwiek mniejsze obrazy ze świętymi tematami oraz amerykański plakat propagandowy, to ma Pani całość wytwornego apartamentu. Gospodarze są raczej spokojni i nie pokazują się za często, ale od czasu do czasu zjawia się signora w poważnym wieku lat 80 i w formie ultimatum żąda świadczeń, jak mydło, marmolada, cukier etc. W razie niezaspokojenia natychmiast jej pragnień jest stosowana blokada polegająca na niesprzątaniu czy nieprzynoszeniu wody. Typowa wojna nerwów. Niestety, ja dosyć rzadko ją wygrywam. Ostatnio baba chce koca, by uszyć sobie balową suknię. Nie wiem, co będzie. Ale poza tym nie widuję ich wiele. Widzę natomiast liczne ślady wskazujące, że ich stale a niezmiennie interesuje zawartość walizki i moich bagaży. Jak dotychczas niewiele ginie, wnioskuję więc z tego, że to raczej zwykła ciekawość, a może gospodarze są emerytowanymi detektywami. Życie upływa miło między biurem (40 metrów od mieszkania), klubem (20 metrów od biura) i kasynem (30 metrów od klubu), placem ćwiczeń (40 metrów od kasyna). Moje wysokie funkcje zmuszają mnie jeszcze do bywania w świetlicy (dalsze kilkanaście metrów) i w kinie (ditto). Wieczorami chadzam na spacery, albo kręcę filmy dla swych baranków, jak dotychczas polskie, które ze łzą w oku oglądam po raz pierwszy. Przeżywam przy tym niesamowite emocje, czy tzw. barankowie zechcą przyjść czy nie”.

Włoskie początki Instytutu Literackiego
Koniec wojny to okres pracy Jerzego Giedroycia w Sztabie Naczelnego Wodza, później w Ministerstwie Informacji. Już w drugim miesiącu pobytu w Londynie pisał do swej byłej – a zwłaszcza, jak się miało okazać, przyszłej – współpracowniczki: „(...) Kup parę ładnych reprodukcji z Św. Franciszkiem z Subiacu na czele i przyślij przez Bornh(-oltza). Strasznie mam goły pokój, aż nieprzyjemnie. Odczuwam to tembardziej, że w przeciwieństwie do dawnych czasów dużo siedzę w domu. Czytam i piszę. (...)”. Jednak i pobyt w Londynie nie miał trwać długo. Giedroyc został wysłany na Bliski Wschód, aby zlikwidować tamtejsze placówki rządowe i wojskowe, których egzystencja kończyła się w związku z wycofaniem przez aliantów uznania polskiemu rządowi. W międzyczasie udało mu się doprowadzić do powstania Instytutu Literackiego i w kwietniu 1946 roku powrócił – via Paryż – do Rzymu.
Już we Włoszech – mimo osobnych mieszkań jego pracowników – Instytut przypominał, jak to później określano, „klasztor lub falanster”. Wszyscy wciąż byli żołnierzami 2. Korpusu, prowadzono więc w dużej mierze wspólne gospodarstwo. Po wyprowadzce z likwidowanego hotelu oficerskiego Massimo d’Azeglio Jerzy Giedroyc zmienił adres na Piazza Remuria 2a – notabene, późniejsze miejsce zamieszkania kardynała Wojtyły podczas jego pobytów w Rzymie. „Jest to Collegium Polonorum, gdzie mam małe biuro i wykombinowałem sobie dwie małe celki na mieszkanie – pisał pod koniec 1946 roku do Wacława A. Zbyszewskiego. – Czuję się tu doskonale, tak dobrze, że zamawiam sobie szlafrok kroju habitu”. W następnym roku podporucznik Jerzy Giedroyc – uprzywilejowany możliwością chodzenia po cywilnemu – rzadko jednak bywał w Rzymie, w swoim ostatnim samodzielnym mieszkaniu, podróżując zazwyczaj w sprawach Instytutu między Paryżem a Londynem.

Siedem lat „na Korneju”
Decyzja o przeniesieniu Instytutu do Paryża zapadła oficjalnie w maju 1947 roku, a już w listopadzie znalazł on nową siedzibę przy 1, av. Corneille w Maisons-Laffitte, Seine-et-Oise. Był to zrujnowany przez Niemców dom, wynajęty na potrzeby Placówki 2. Korpusu przez Jerzego Łubieńskiego. Zofia Hertz wspominała, że pierwszą noc spędzili tam we trójkę (ona z mężem i Giedroyc) w kostiumach kąpielowych na szorowaniu domu. Gdyby ktoś nie wierzył wspomnieniom pani Zofii, wystarczy, by zajrzał do ówczesnych rachunków i ekspertyz budowlanych. Znajdzie tam informacje o powyrywanych oknach, grożących zawaleniem sufitach i sterczących ze ścian rurach, pozbawionych kranów etc.etc. Czy członkowie zespołu Instytutu Literackiego wiedzieli, że właśnie na zawsze zrezygnowali z dużej części swej prywatności, że już nigdy nie wyzwolą się z obowiązkowego podziału zadań domowych, służbowych etc.? Kosztem sporej pracy i jeszcze większych starań dom doprowadzono do przyzwoitego stanu, gdy po siedmiu latach okazało się, że umowa, podpisana przez Łubieńskiego, jest dla najemców wybitnie niekorzystna. Właściciel zapowiedział drastyczne podwyżki czynszu. Po wielu etapach sprawy sądowej, kilku odroczonych eksmisjach – w grudniu 1954 roku adres „Maisons-Laffitte” przestał być aktualny, choć nazwa miasteczka, która stała się symbolem „Kultury”, funkcjonuje w tej roli po dziś dzień.

Dom „Kultury”
Jednak obecny, znany wszystkim dom przy 91, av. de Poissy, niełatwo było zdobyć. Pierwotnie właściciel zażądał zań 13 milionów starych franków, po długich negocjacjach udało się tę cenę zbić o połowę. W październikowym numerze „Kultury” z 1954 roku ukazał się apel do czytelników z prośbą o pomoc w zebraniu potrzebnej sumy oraz tekst Józefa Czapskiego, w którym pisał on m.in.: „Nieraz już Kultura była w tarapatach, właściwie prawie z nich nie wychodzimy, tu jednak sprawa wydawała się bez wyjścia. Ale redaktor powiedział mi najspokojniej: »To jest chwila dla nas wyjątkowo pomyślna, teraz albo nigdy zdobyć musimy dom dla Kultury, mamy przy tym możność przekonania się, czyśmy się wgryźli w „teren”, czy mamy przyjaciół«”. Nadspodziewanie szybko okazało się, że plebiscyt ów przyniósł Giedroyciowi sukces. Część potrzebnej kwoty ofiarowali zamożni przyjaciele – jak August Zamoyski, Gilles de Boisgelin, Edward Berenbau czy Arturo Lopez – część nadesłali czytelnicy. Przed sylwestrem 1954 roku „Kultura” przeprowadziła się do nowego domu, rok później spłaciła długi, a że czytelnicy nadal nadsyłali czeki – powołano Fundusz „Kultury”, który przez lata służył m.in. wspieraniu polskiej opozycji.
Ten nowy adres Jerzego Giedroycia miał się okazać ostatnim. Na parterze urządzono biura, na piętrze pokoje sypialne, na stryszku zamieszkała siostra Czapskiego – Maria. W pawilonie koło domu urządzono pokoje dla gości – wcale nie zawsze osobiście lubianych – których dom „Kultury” był niemal bez przerwy pełen. Życie prywatne? Jerzy Giedroyc wstawał najwcześniej spośród domowników (przez lata sam przygotowywał śniadanie), najpóźniej też kładł się spać. Kilkunastometrowy pokój na pierwszym piętrze stał się na resztę życia jego jedyną oazą prywatności, w której zaszywał się na poobiednią drzemkę i kilka godzin snu w nocy. Na ile można nazwać go domem? Na ile te kilka godzin nazwać można prywatnymi? Wszak i wówczas zabierał ze sobą maszynopisy, nad którymi nieraz zasypiał, co kończyło się wypalonymi na pościeli i podłodze śladami upuszczonych papierosów...
„Kontynuowaliśmy i kontynuujemy »życie pod namiotami«” – mówił niemal pół wieku później. Zakończył je, planując kolejny numer „Kultury”, 14 września 2000 roku.
Marek Żebrowski

Tekst zamieszczony na Portalu Polskiego Radia,  wcześniej – w zmienionej nieco formie – był drukowany w „Rzeczpospolitej” (dn. 27 lipca i 10 listopada 2006 r)

 

Postacie powiązane

ZOBACZ TEKSTY NA PODOBNY TEMAT


Pomiń sekcję linków społecznościowych Facebook Instagram Vimeo Powrót do sekcji linków społecznościowych
Powrót na początek strony